piątek, 25 marca 2011

Merde

Wczoraj skończyłam czytać Stephena Clarke'a "Merde! Rok w Paryżu". Dzień miałam nie szczególnie kreatywny. Wymieniano piony elektryczne w bloku, więc nie miałam prądu. Telefon mi padł i nie mogłam go wskrzesić z tego samego powodu. Chciałam włączyć internet, ale okazało się, że router jest na to samo paliwo, a skonfigurować komputera nie umiem. Nie wspomniałam jeszcze o tym, że wyfiletowałam sobie kciuk (dnia poprzedniego, żeby nie było, że wczoraj wszystkie klęski na mnie spadły). Parsknęłam śmiechem, gdy przypomniało mnie się, że kolega mówił mi, że będzie miał pechowy tydzień, a ja go próbowałam pocieszyć.:)

Zabrałam się, więc za tą powieść. Uwielbiam czytać o Francji. Jednak ta książka traktuje o niej inaczej. Mało tu atmosfery sielskości i zapachu lawendy. Gdy pojawia się wątek z kupnem domu na wsi to w tle czai się widmo powstania w jego najbliższej okolicy elektrowni jądrowej. Obnaża także sylwetki polityków, ukazując na przykładzie szefa głównego bohatera ich wzajemne, biznesowe powiązania. Wszystko jest jednak podane w bardzo zabawny sposób. Przyznam się, że podczas czytania kilka razy zaśmiałam się głośno - momentami miałam wrażenie, że czytam jeden długi skecz. Ambitna literatura to nie jest, ale jakże odprężająca:)

Na dowód zacytuję fragment opisujący trudności w walce z urzędami:

"Powinienem wziąć ze sobą paszport, umowę o pracę, ostatni rachunek za elektryczność oraz świadectwa ślubu wszystkich chomików, jakie hodowałem od roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego, oczywiście skopiowane na średniowiecznym pergaminie. Nic trudnego".

Dużo optymizmu i słońca. Miłego dnia:)

 PS. Wiadomość z ostatniej chwili. Kolega, o którym wspominałam w tym poście wybił sobie kciuka...

Brak komentarzy: